Dzien rozpoczelismy od kawki na plazy, obok drzewa-dziwolaga. Oprocz nas, miejsce to upodobali sobie wszyscy budowlancy z Townsville (a mozna by pomyslec, ze o 10 rano robota na budowie powinna wrzec...). No i pomknelismy dalej na polnoc, poprzez lany trzciny cukrowej i gaje bananow, az dotarlismy do Mission Beach, malego i sennego kurortu w tropikach. Popoludnie spedzilismy na popijaniu piwka na przepieknej plazy, co samo w sobie bylo troche ryzykowne, gdyz wokolo co i rusz spadaly z palm kokosy. Na kempingu czekala nas niespodzianka w postaci monstrualnego potwora wiszacego na palmie prosto nad naszym kamperkiem. Z dolu (z odleglosci 20 m) mozna bylo spokojnie policzyc nogi tego paskudztwa. Taka cholera chciala zabic Froda w Mordorze. Chcac ratowac sie od Szeloby, przeparkowalismy pojazd, nowy sasiad-Nowozelandczyk pochwalil sie, ze jego dziewczyna jest Polka, ktora jako nastolatka wyjechala na antypody. Niestety, rodaczka zdazyla juz zapomniec naszego jezyka i porozumiewala sie z nami wylacznie po angielsku z typowym nowozelandzkim akcentem.
Wieczor spedzilismy przed telewizorem z butelka lokalnego taniego wina w reku :-) a na suficie nad naszymi glowami lataly bandy jaszczurek.
Picnic at Hanging Spider - meeting with Sheloba in Mission Beach, getting pissed on local plonk