Po pozegnaniu z Madzia ruszylismy dalej, a konkretnie samolotem Virgin Blue do Brisbane. Tam odebralismy nasz pojazd - campervan, ktory ma nam sluzyc przez najblizsze 2 tygodnie i zrobilismy wieksze zakupy, po czym wrzucilismy do naszej 'lodowki' (hmm spodziewalam sie zwyklej lodowki, a mamy pojemnik, do ktorego trzeba wrzucac lod..)
pierwsze wlaczenie radia przyprawilo nas o dreszcze, z glosnika bowiem wyplynely takie slowa: prezydent Kaczynski zlozyl gratulacje wszystkim paniom z okazji ich swieta. myslelismy, ze slonce nam zbytnio przygrzalo!! okazalo sie, ze trafilismy po prostu na radio Polonii z Brisbane.
Ruszylismy na poludnie, do Gold Coast. kiedy dotarlismy w okolice Surfers Paradise, wlos mi sie na glowie zjezyl. w przepieknej scenerii blekitnego morza, zlotych plaz itp. jakis kretyn-urbanista pozwolil na wybudowanie chmary 30-pietrowych hoteli (podobno wiecej niz w Sydney). moze i malo do tej pory jezdzilismy po swiecie, ale widok takiego 'kurortu' po raz pierwszy robi piorunujace wrazenie. gorzej tego zaprojektowac chyba juz nie bylo mozna. no i tak wyladowalismy w...Miami. tak sie to urocze miasteczko nazywa. na szczescie w okolicy naszego kempingu o oryginalnej nazwie Ocean Beach nie stoja zadne wysokosciowce, za to jest 100m do pieknej plazy.
getting our campervan and getting to disappointing concrete jungle on Gold Coast