Po nocnym hulankach wstaliśmy rano, aby złapać pociąg do Casablanki. 2 bilety w 1. klasie kosztowały chyba 250 dirhamów, a standard na pewno nie gorszy od naszej PKP. Przez 3 godziny obserwowaliśmy piach, kamienie i palmy za oknem, co zakłócił jedynie niemiły epizod. Konduktor, sprawdzając bilet, łamanym angielskim stwierdził, że nie siedzimy w odpowiednim przedziale i zapytał, czy chcemy go zmienić. My na to, że po co, i tak cały wagon jest prawie pusty. Powiedział, że OK. Za chwilę wrócił i zażądał podania butelki z colą, którą popijał Arek, po czym powąchał ją!! (później pewien Syryjczyk opowiadał mi, jak w krajach arabskich niektórzy kryją alkohol w butelkach od napojów - może o to chodziło?). dołączył do niego kolega i oświadczył, że musimy coś zapłacić. na pytania, za co, zaczął coś kręcić, że nie ten przedział, itp. ponieważ miny mieli nieprzyjemne, a przy pasach broń, postanowiliśmy nie dyskutować i daliśmy im 50 dirhamów (20 nie chcieli). wystarczyło popsuć nam humor do samej Casablanki, a Arek długo wyrzekał, jak to niebezpiecznie jest jeździć pociągiem w Maroku, dopóki nie pokazałam mu artykułu o konduktorze i kierowniku pociągu, którzy w naszej rodzimej PKP wspólnie okradali podróżnych. a nas nie dość że nie okradli, to jeszcze zaproponowali ochronę :-)
jedyną interesującą rzeczą w Casablance jest imponujący meczet Hasana II oraz.. pobliskie lotnisko, na którym lądują tanie linie. zatrzymaliśmy się w Hotelu Central, niedaleko morza na skraju medyny - gorąco polecamy! super obsługa, stylowy lokalny wystrój i fantastyczny taras na dachu. i podają świetne tajine. Spacerkiem udaliśmy się pod meczet - trzeci największy meczet na świecie z najwyższym na świecie minaretem. Ojciec obecnie panującego króla, Hasan II, wpadł na pomysł, żeby zamiast na szkoły i szpitale wydać setki milionów dolarów na to wiekopomne dzieło. Jakoś tak zawsze jest, że w biednych krajach buduje się najwięcej kościołów. Efekt podziwialiśmy niestety tylko z zewnątrz, ponieważ z jakichś powodów nie można było wejść do środka, a szkoda, bo podobno jako jeden z niewielu meczetów w Maroku jest otwarty dla niemuzułmanów (w meczecie w Edynburgu byliśmy tylko w przedsionku, żeby kupić chicken curry).
kolację zjedliśmy w centrum miasta, które niewiele różni się od metropolii europejskich. tym razem nie udało nam się zdobyć nawet małego piwka. po powrocie rozłożyliśmy się na tarasie na dachu hotelu , podziwiając światła wielkiego miasta i imprezę na dole. otóż po zapadnięciu zmroku skwerek, przy którym stał hotel, zapełnił się tabunami miejscowych, którzy ucztowali przy dziesiątkach wyciągniętych z jakichś zakamarków stolików i ław. mijały godziny, kładliśmy się już spać (nasze okno było jakieś 10m od najbliższego stolika), a oni nie odpuszczali! co musi się dziać po zakończeniu postu...
przed pójściem spać miałam okazję poczytać zostawiony przez kogoś (obsługę?) album pt. Jak w 2006 roku nasz dobry gospodarz król Mohammed otwierał szkoły, przecinał wstęgi i zadawał pytania robotnikom i chłopom. Tutaj wspomnę, że portret króla jest w Maroku wywieszony wszędzie, nawet na kramach na bazarze. Żarty żartami, ale nasz przewodnik twierdził, że marokański naśladowca Gierka jest władcą oświeconym - za rządów jego taty ludzie wyrażający swoje niezadowolenie po prostu znikali.