Dzień zaczęliśmy od zwiedzania miasta z przewodnikiem - spacer plątaniną uliczek w medynie, ponownie plac Dżemma-elFna, zwiedzanie medresy Ben Youssef... Trzeba przyznać, że spacer po zaułkach medyny, podglądanie tysięcy kupców i rzemieślników przy pracy to fascynująca rozrywka, chociaż po pewnym czasie nieco przytłaczająca (jeżeli kogoś nie bawi oganianie się od przekupniów na każdym kroku). Na placu Dżemma-elFna nieopatrznie zrobiliśmy sobie zdjęcia z wężami bez uprzedniego ustalenia ceny - po sesji 'treserzy' zażądali od nas 100 dirhamów czyli równowartość 10 euro... kiedy zaczęliśmy protestować, zaczęli krzyczeć i ciągnąć Arka za rękaw, zrobiło się nieprzyjemnie... oprócz tego cały czas ktoś próbował posadzić mi na głowie małpę, albo wciskać coś do ręki. wyczerpani tym cyrkiem, uciekliśmy na obiadek do restauracji na tarasie. próbując wrócić do hotelu, oczywiście zgubiliśmy się w labiryncie uliczek, po dotarciu do bramy wyjściowej dopadliśmy pierwszej z brzegu taksówki i kazaliśmy zawieźć się gdzieś, gdzie można kupić jakiś alkohol. otóż w milionowym mieście nie jest to takie proste.. taksówkarz wywiózł nas na przedmieścia do supermarketu Marjane. dział monopolowy okazał się małym pokoikiem, przy ktorego wyjściu siedział policjant z pistoletem, który..spisał dane z naszych paszportów! zapewne po to, aby upewnić się, że żaden miejscowy nie spróbuje obrazić Allaha kupnem alkoholu w czasie ramadanu.
po odświeżeniu się w hotelu, skonsumowaniu marokańskiego wina i obejrzeniu z okna fascynującego spektaklu pt. zachód słońca nad Marakeszem, udaliśmy się na zwiedzanie nowej części miasta, czyli Ville Nouvelle. przy głównej ulicy stał wielki McDonald, więc poszliśmy spróbować, czym różnią się arabskie Bigmaki od europejskich. głównie nazwą :-) no i towarzystwo jakby kulturalniejsze niż w Europie, bo ceny muszą być dla miejscowych dosyć wysokie.