wyprawilismy sie do konca bitej drogi w tej czesci Australii, czyli lasu deszczowego w okolicach Daintree i Cape Tribulation. przez zakrokodylona rzeke Daintree trzeba przeprawic sie promem (19$), gdyz cwani miejscowi wola kasowac turystow za przewoz
tym zelastwem zamiast postawic porzadny most. po drodze w kawiarence na plantacji skosztowalismy przepysznych lodow z rzadkich owocow tropikalnych - mniaaaa. i bardzo madrze, bo gdy zgrzani i spoceni dotarlismy do Cape Tribulation, jedyna dostepna oferta gastronomiczna bylo.. fish and chips. typowe dla Australijczykow - zamiast w 30-stopniowym upale serwowac salatki i koktajle
mleczne, oni po anglosasku smaza rybe i frytki..pracownikow baru popedzal maly chlopiec, ktory przyszedl z mama na obiad (Come on, lazy hot-dog makers!) na ich miejscu wrzucilabym gowniarza do frytownicy.
przy wszystkich przejazdach przez rzeczki w tej okolicy stoja ostrzezenia przed krokodylami, a jedna tablice postawiono nawet na plazy, bo moga zapedzic sie one nawet do oceanu, co nie przeszkadzalo wszystkim turystom w robieniu sobie zdjec przy samej wodzie. niestety,nie mozna bylo urzadzic sobie pikniku przy stolikach, bo wdrapal sie na nie wielki jaszczur. musial sie niezle wystraszyc biedaczek, jak go obskoczyla banda Niemcow z aparatami (Niemcy to inna plaga Australii, w mysl powiedzenia Magdy, ze 'Niemcy uwielbiaja slonce i uwielbiaja sie rozbierac'...)
w czasie wycieczki po okolicznym lesie deszczowym Arek caly czas mial wrazenie, ze pod drewnianym podestem, po ktorym szlismy, czai sie krokodyl. jeszcze nigdy nie widzialam go maszerujacego tak dziarsko i nawet nie bolala go noga!!
getting on the other side of crocodile-infested Daintree river on an old and squeaky ferry, trying tropical fruit ice-cream, enjoying rainforest boardwalks and Cape Tribulation beach despite warning signs (Crocs!!!)