Poranek uplynal mi na probie zdobycia australijskiej karty sim (oczywiscie pre-paid). W ramach wojny z terroryzmem procedure ta skomplikowali do tego stopnia, ze jak na razie telefon nie chodzi mimo zainwestowanych 40$. juz wystarczy, ze na lotnisku obwachal nas pies, a jakis celnik wyciagnal mnie z kolejki, zeby sprawdzic, czy nie mam bomby w laptopie. W Australii mają też świra na punkcie wwozu jakichkolwiek produktów organicznych, choćby miał to być słomiany kapelusz albo drewniana łyżka, o roślinach i zwierzętach nie mówiąc. Po wylądowaniu w Darwin podpisaliśmy papierek, że nic takiego nie mamy - pod karą grzywny do 20 000$. Wszystko to przypomniało mi się pierwszego dnia w Sydney, kiedy wręczyłam Magdzie prezent z Singapuru - drewnianą szkatułkę na biżuterię....Chyba dobry z nas materiał na przemytników, bo inaczej do dziś jęczelibyśmy za australijskimi kratami.
Popoludnie spedzilismy w sympatycznym towarzystwie wujka Marka i jego szwagierki, ktorych poznalismy na weselu Marka i Mileny. fantastycznie nas ugoscili, pokazali Bondi beach i cierpliwie robili zdjecia na tle wszystkich wspanialych widoczkow. zapoznalismy sie tez z przemila rodzina Lourdes, ktora prowadzi restauracje niedaleko plazy.
Bondi beach... trzeba przyjsc i zobaczyc. chocbysmy 12 godzin dziennie spedzali na silowni, a pozostale 12 na masazach, liftingach i w solarium, i tak nie bedziemy wygladac, jak ludzie, ktorzy po tej plazy biegaja z deskami.
oprocz kultu sportowej sylwetki, inna cecha Australijczykow jest zamilowanie do stolowania sie w restauracjach. co kilkaset metrow mozna trafic na zbior knajpek serwujacych kuchnie z calego swiata, gdzie mozna zjesc kolacje juz za 10$, a piwo lub wino mozna przyniesc wlasne, co tez pozwala oszczedzic pare $$$. jedzenie jest swieze i pyszne, a czesc stolikow na swiezym powietrzu, nic wiec dziwnego, ze restauracje sa tlumnie okupowane przez caly wieczor.
meeting Arek's brother-in-law's uncle and his sister-in-law (still a family!!)
bikini beauties and hunks in shorts - a day on Bondi