Rano udaliśmy się kupić trochę pamiątek w okolicach medyny i nawet dosyć umiejętnie się targowaliśmy. później złapaliśmy z ulicy taksówkę, żeby pojechać na lotnisko (w naszym doświadczeniu 'złapane' taksówki okazywały się tańsze). zapomnieliśmy, że w miastach Maroka jest podział na taksówki miejskie i podmiejskie (na ogół stare mercedesy), a my nieopatrznie złapaliśmy auto miejskie. taksówkarz o dziwo nie rozumiał ani słowa po francusku, tym bardziej angielsku, i w ogóle nie dotarło do niego, że chcemy jechać na lotnisko, ale robił dobrą minę do złej gry i jeździł na oślep po mieście. kiedy zauważyliśmy, że wywozi nas na jakieś zadupie, zdenerwowaliśmy się okropnie, że spóźnimy się na samolot i wyskoczyliśmy z taksówki. następna, która się zatrzymała, była właśnie rozklekotanym mercedesem. kierowca pospiesznie wyrzucił z auta swoich kumpli na pobocze drogi donikąd i zgodził się nas zawieźć za 270 dirhamów (cena sugerowana przez recepcjonistę z hotelu). okazał się bardzo rozmowny, miałam więc okazję poćwiczyć swój kulejący francuski. chciał przede wszystkim wiedzieć, czemu nie mamy bebe :-) rozczarowany opowiadał, że państwo marokańskie w ramach ograniczenia przyrostu nie daje obywatelom żadnych pieniędzy na dzieci, w przeciwieństwie do hojnych społeczeństw europejskich.
kiedy przelatywaliśmy nad Cieśniną Gibraltarską, nie mogłam uwierzyć, że jest ona taka wąska...