Korzystając z niskich jak na szczyt sezonu biletów w Rynairze, postanowiliśmy spędzić kilka dni w słonecznej Italii, zwłaszcza że lato na Wybrzeżu jest w tym roku wyjątkowo nędzne (nie jestem w stanie pojąć, jak tysiące ludzi może pielgrzymować co roku nad akwen, którego temperatura na ogół wynosi około 18 stopni, a połowę lub większość czasu temperatura powietrza nie jest o wiele wyższa). W tym celu musieliśmy kopnąć się najpierw do Łodzi, no ale na szczęście musieliśmy na nią patrzeć tylko z okien samochodu. Śniące o potędze władze Łodzi rozbudowały lotnisko, jakby spodziewały się ruchu jak na Heathrow, co przy kilku samolotach dziennie robi wrażenie dosyć komiczne i sprawia, że znudzeni celnicy baaardzo dokładnie oglądają i obmacują torby.
Przed lądowaniem można napawa oczy wspaniałymi widokami alpejskich jezior i zielonych dolin. Nie tracąc czasu, wskoczyliśmy do wynajętego Fiata 500, po czym poterkotaliśmy nad jezioro Garda, do miasta Salo. Jak dotąd nazwa ta wywoływała tylko luźne skojarzenia z filmem "Salo, czyli 120 dni Sodomy", na szczęście nie było widać śladów żadnej Sodomy, za to przepiękne widoki gór, jeziora, łódek i malowniczych knajpek na nabrzeżu. W jakiejś bocznej uliczce znaleźliśmy niskobudżetową, klimatyczną knajpkę, gdzie mogliśmy rozkoszować się lazanią, farfalle i lokalnym winem w atmosferze niezakłóconej germańskim szwargotem. Potem jeszcze tylko obowiązkowa wizyta w gelaterii i pomknęliśmy do Werony.
Niestety, w Weronie jest bardzo słabo z hostelami, schroniskami czy tanimi hotelami, wobec czego spędziliśmy noc w Backpackers' Hostel na przedmieściach, który okazał się akademikiem studentów medycyny. Fajnie się mieszka przyszłym włoskim doktorom..