O 7 rano oddalismy nasza wierna Toyote - jak sie okazalo, zrobillismy w niej ponad 5000 kilometrow! To sie nazywa road trip. A paliwa prawie do niej nie wlewalismy, a jezeli juz, to za 12 dolcow i jechalismy caly dzien.
Niestety, lotnisko w LA skojarzylo nam sie z warszawska Etiuda. Ktokolwiek mial watpliwa przyjemnosc korzystania z tego baraku, pamieta, ze zamiast zostawic bagaz na tasmie przy odprawie, trzeba go taszczyc do miejsca, gdzie go przeswietlaja. Pora odrzucic kompleksy - w LA jest tak samo!! I podobnie jak na Etiudzie (i w zasadzie takze na glownym Okeciu), po przejsciu odprawy i kontroli laduje sie prosto pod bramka bez okrucha jedzenia w zasiegu wzroku. Tzn. cos sie w koncu znajdzie - na Okeciu mozna kupic kawe i ciastko za 20zl, a w LA w koncu dorwalismy zmurszalego hotdoga.
Po minieciu Chicago przezylismy chwile emocji, poniewaz samolot nagle zawrocil i lecial przez dobre 10 minut w przeciwnym kierunku!! (co zauwazylismy, sledzac trase lotu na monitorku). po chwili odetchnelismy - nikt nie chcial porwac tak prestizowych pasazerow jak my, samolot po zrobieniu petli wrocil na obrana trase. na koniec musielismy jeszcze polatac chwile nad Manhattanem, bo do ladowania zrobila sie kolejka. wtedy dotarlo do nas, ze pewnie pilot wykrecal sobie wczesniej kolka nad preria, poniewaz bylismy wtedy pol godziny do przodu i wolal nie wykrecac tych kolek na koniec nad Manhattanem, zeby sie nami nie zajela US Airforce :-)
po spedzeniu tylu nocy w amerykanskich motelach zdazylam obejrzec 1500 odcinkow "Sex and the City", ktore jak na razie nie maja pokrycia w rzeczywistosci!!! leje, wieje, jest ciemno i zimno i nikt nie mowi po angielsku. nie spotkalismy tez nikogo uprzejmego, a na prosbe Arka o wyciagniecie bagazu z glebi autobusu Chinczyk zamachal tylko 5-dolarowym banknotem (bo po angielsku nie mowil).