Rano przejechalismy sie przez dzielnice Castro, gdzie podobno heterykow mozna ze swieca szukac. oprocz teczowych flag nie zauwazylismy jednak zadnych wartych sfotografowania sladow dekadencji, no moze oprocz barwnej grupy przebierancow, ktorzy o 11 chyba dopiero wracali z imprezy..
Pozniej wtoczylismy sie na jedno z licznych w San Francisco wzgorz, aby zjechac podobno najbardziej poskręcana ulica na świecie. niezla frajda, zjezdza sie ostrymi zakosami!!
przejechalismy przez slynny most, po czym wspielismy sie na gorke, z ktorego roztaczal sie fantastyczny widok na cala konstrukcje, zatoke i oczywiscie San Francisco. przydalby sie w tym miejscu jakis maly pubik..
pod wieczor zajechalismy na wybrzeze Pacyfiku pod nazwa Big Sur - 100km zakretow nad brzegiem przepasci, wymarzone miejsce do krecenia scen poscigu do filmów z Bondem. a 300m nizej tylko skrawek zoltej plazy i spiczaste skalki, na ktorych moglyby ladowac wozy pokonanych wrogow agenta 007. szkoda, ze w polowie zrobilo sie ciemno - dopiero poczulismy sie zawieszeni miedzy niebem a ziemia!!
na koniec trasy Arkowi juz rece odpadaly od krecenia kolkiem po zakretach, na szczescie w motelu szybko sie zregenerowal dzieki 2 piwom prosto z Alaski. bardzo smaczne byly - nie ma to jak woda z lodowca...