Po pozywieniu sie slodkimi bulkami i mlekiem od Pakistanczyka, ruszylismy na podboj San Francisco. Co dziwne, ulice, ktore wydawaly sie tak bezpieczne o 10 wieczorem, pelne byly osobnikow bez piatej klepki, zebrakow czy zwyczajnie pod wplywem. Istne wariatkowo. Czegos takiego nie widuje sie w Europie...
Kazdy turysta chce sie przejechac tramwajem linowym (cable car, 5$ za jazde), wiec musielismy postac w megadlugiej kolejce przy Market St. Czekajac na nasz wagonik, zdazylismy wypic kawe, zrobic siku (oczywiscie nie w kolejce) i porobic fotki przeroznym ulicznym oryginalom. Wsrod nich byli: Chinczyk na krzesle, wyklinajacy homoseksualizm (cos jakby wegetarianin glosil swoje poglady na zjedzie hodowcow nierogacizny), Murzyn z napisem:'Jesus Christ loves you' oraz grupa gloszaca jedyna prawdziwa prawde o tragedii 11 wrzesnia. Czas umilal nam jazzman na saksofonie. Warto bylo czekac - jazda kolejka po stromych zboczach San Francisco to super frajda!! Trzeba tylko zajac miejsce siedzace, bo ze stojacego mozna byc straconym przez przejezdajace pojazdy :) najfajniejszy jest koncowy zjazd nad zatoke z widokiem na bujajace sie lodeczki i wiezienie Alcatraz.
przy koncowej stacji wielu turystow wypozycza rower i jedzie wzdluz zatoki do Golden Gate Bridge. nam 9$ za godzine/28$ za dzien wydawalo sie niezlym zdzierstwem, skoro za Toyote placilismy moze 30$/dzien. poza tym wciaganie sie pod gorke z wywieszonym jezorem niespecjalnie nas kreci, wiec poszlismy pieszo. San Francisco nazywane jest Miastem Mgly, tego dnia jednak sloneczko piknie swiecilo, za to wiatr dul jak na Kasprowym. widok na most byl rewelacyjny, ale ze spaceru po nim zrezygnowalismy - musielibysmy chyba obciazyc sie workami z piaskiem, zeby nas nie zwialo do morza.
nastpnym przystankiem byla dzielnica Japantown, w ktorej akurat odbywal sie Festiwal Kwitnacej Wisni. obejrzelismy sobie pokaz sztuki walki kendo. jednak na widok 'samurajow' walacych sie rytmicznie palkami po glowach do wtoru 'przerazajacych' wrzaskow typu: ijaaaaaaaaaa!! malo nie pospadalismy z krzeselek ze smiechu i musielismy wyjsc, aby uniknac dalszej kompromitacji (chyba mamy jakis skrzywiony odbior sztuki japonskiej. pamietam, jak ogladajac z Magda rzekomo straszliwy japonski horror "Krag', rzalysmy jak stare kobyly).
pozywiajac sie w kolejnej chinskiej restauracji, popatrywalismy sobie na przechodniow. i znowu co drugi mial nierowno pod sufitem - jedni gadaja do niewidocznego rozmowcy, inni wolaja do przelatujacych ptakow, kolejni medytuja nad kublem na smieci. moze w Ameryce juz nie aplikuja wariatom lobotomii ani elektrowstrzasow jak w "Locie nad kukulczym gniazdem', ale opieka psychiatryczna nadal chyba pozostaje mocno w tyle za innymi krajami. na ulicy czulismy sie jak w srodku Kochanowka/Tworek/Choroszczy....
z mapy wynikalo, ze niedaleko ratusza znajduje sie Lech Walesa street - musielismy to sfotografowac. inne slady polskosci, na jakie natknelismy sie w poludniowo-zachodnich Stanach to polska kielbasa, kiszone ogorki (koszerne) i kiszona kapusta obecne w kazdym wiekszym sklepie. samych rodakow co prawda w ogole nie widac, ale kiedy mowimy: "We're from Poland", nikt nie odpowiada: "Aaaa, Holland" jak w Australii.