Hmm to byl dlugi dzien... najpierw musielismy machnac jakies 400km przez pustynie w Nevadzie, przy okazji rzucilismy jeszcze raz okiem z daleka na Las Vegas...
po poludniu zajechalismy do Rhyolite - ghost town, czyli opuszczonego miasteczka gorniczego na dzikim pustkowiu. Z osady liczacej w porywach tyle mieszkancow co Biala Piska (dla niewtajemniczonych - 4000) zostaly tylko ruiny co wiekszych budynkow, powoli obracajace sie w proch, jak dwa banki, stacja kolejowa, sklep i szkola. Po kilku latach prosperity zloto sie skonczylo i poszukiwacze szczescia wyjechali, a ich drewniane domki po prostu sie rozsypaly. Obok drogi widac bylo kupy pordzewialego zelastwa, ktore pozostawili dawni mieszkancy, niestety miejsce to upodobaly sobie tez grzechotniki, wiec nie moglismy przyjrzec sie z bliska starym puszkom. Chociaz szczerze mowiac, po wizycie w Australii zadne gady nie robia juz na nas takiego wrazenia. na skraju miasteczka natknelismy sie na muzeum na wolnym powietrzu, w ktorego srodku stala grupa bialych rzezb- duchow, podpisanych: "by Albert Szukalski". bardzo nas to zaintrygowalo.
na wieczor zjechalismy do miasteczka Beatty, przysypanej piachem osady w srodku pustyni. postanowilsmy odwiedzic lokalna knajpe na jedno piwko, ktore w koncu okazalo sie piecioma, a moze szescioma. kto to zliczy, bawilismy sie fantastycznie!! na poczatku tylko saczylismy Budweisera w ogrodku, obserwujac kota - posiadacza chwytnego kciuka (podobno) oraz miejscowych w srodku saloonu, bawiacych sie w karaoke. po chwili kilku z nich wyszlo do nas sie zapoznac. wypytywali o nasza podroz, a my z kolei pielismy z zachwytu nad ich sympatyczna dziura w srodku pustyni. przesympatyczni i bardzo otwarci ludzie!! jak sie okazalo, jeden z nich niedawno wrocil z Poznania, gdzie zajmowal sie konserwacja F-16. ZNali tez artyste Szukalskiego, ktorego wena tworcza podobno najczesciej nawiedzala po kolejnej whisky. kazdy z bywalcow baru zaspiewal jakis kawalek i po jakims czasie zaczeli oczywiscie wymachiwac mikrofonem w nasza strone. po trzezwemu za nic nie dalabym sie namowic, poniewaz naleze do wyjatkowej grupy osob, ktore wlasny kot przewyzsza talentem wokalnym. dzieki Budweiserom poczulam jednak, ze spiewac kazdy moze i z entuzjazmem wykonalam 'New York, New York" - caly bar spiewal ze mna, a miejscowe panie podskakiwaly w rytm melodii. kiedy zegnalismy sie z miejscowymi, zaniepokojeni dopytywali sie, jak dojedziemy do motelu po tylu browarach. z trudem udalo nam sie wytlumaczyc, ze te 400m pokonalismy pieszo (po drodze mijajac zreszta sklep - sklad amunicji na powietrzu).
po drodze wstapilismy jeszcze po cos niezdrowego do zjedzenia i spotkalismy rodaczke, ktora urlopowala sobie na pustyni wraz z meksykanskim mezem i corkami. nasi gora!