zaczelo sie od pierwszego prawdziwie amerykanskiego sniadania (nalesniki z syropem klonowym), usmazonego przez prowadzacego hostel mlodzienca. obok nas spozywal posilek czarnoskory turysta, z ktorym mlodzieniec probowal sie bratac, zwracajac sie do niego 'bro'. przy okazji dowiedzielismy sie, co to jest 'wife beater' (czyli 'zonobijka' - podkoszulka na ramiaczkach). potem okazalo sie, ze
bateria do naszego wymeczonego laptopa wlasnie zakonczyla zywot, a laptop tymczasowo wraz z nia. jako niewolnicy cyberprzestrzeni zaliczylismy atak paniki, ktory zakonczyla dopiero wizyta w Walmarcie i kupno podroznego laptopika (320$ - gdzie ta amerykanska taniocha??).
ruszylismy dalej przed siebie. o ile w australijskim radiu reklamuja glownie srodki na zmarszczki oraz zwiekszenie potencji, to w USA na okraglo leca ogloszenia typu: "Straciles prace? Nie splacasz rat? Zadzwon do nas...."
kilkadziesiat kilometrow za Las Vegas odwiedzilismy slynna zapore Hoovera (w zasadzie nie da sie nie odwiedzic, bo autostrada miedzystanowa przebiega srodkiem - dopiero niedawno jakis geniusz postanowil rozpoczac budowe mostu). poniewaz spogladanie w dol jest za darmoche, wokol tamy krecily sie tysiace ludzi. robi niezle wrazenie.
dalsze 300km prosta jak drut autostrada przebiegalo bez wiekszych emocji z wyjatkiem jednego momentu - pierwszego spotkania z amerykanskim glina. W pewnej chwili we wstecznym lusterku pojawil sie samochod policyjny na sygnale i musielismy zjechac. Cholera, przekroczylismy predkosc - pomyslalam. Po obejrzeniu 1500 filmow kryminalnych made in USA spodziewalismy sie, ze gliniarze najpierw wyciagna nas przez okna, rzuca na maske, skopia po tylkach, a potem poprosza o dokumenty. a jak zobacza w reku np. dlugopis, to beda strzelac i pozniej zaprotokoluja, ze wymachiwalismy niebezpiecznym narzedziem. policjant byl tylko jeden i grzecznie poprosil Arka o wyjscie. okazalo sie, ze nie wolno miec Tomtoma przylepionego na srodku szyby i dostaniemy upomnienie. policjant zaczal wiec spisywac dane Arka, lacznie z waga, wzrostem i kolorem oczu i pytac, skad, dokad i po co. widzac, ze Arek poci sie jak mysz, zapytal, czemu sie tak denerwuje. Arek wybakal: In UK, police officers are different. Gliniarz domyslil sie, ze Arek naogladal sie za duzo Bruce Willisa w akcji i zaczal sie tlumaczyc, ze w Ameryce inaczej sie nie da, okolica jest niebezpieczna i w ogole ludzie takie nerwowe. pozniej poprosil o adres, i zapisal - "Adanbra". Arek wyjasnil, ze to stolica Szkocji, wiec zaciekawiony policjant zapytal, czy tam sie mowi po angielsku, bo Arek tak dobrze sobie radzi (troche sie zmieszal faktem, ze Arek najpierw powiedzial UK, a potem Scotland.) pozniej dal nam pamiatkowe upomnienie od policji stanu Arizona i zyczyl milego pobytu w Stanach.
w Walmarcie we Flagstaff czekala nas mila niespodzianka w postaci wina za 2.60$ i wielkiej zgrzewy Budweisera za 10$. oczywiscie do tych cen trzeba doliczyc 8-10% podatku, bo w USA doliczaja go dopiero na kasie. taki maly szwindel. ciekawe, co by powiedzieli, jakbysmy oswiadczyli, ze z zasady uchylamy sie od placenia podatkow.
a juz jutro Grand Canyon!!