Kolejna noc (prawie) bez snu, bo po nocnym locie do Darwin musielismy czekac 3 godziny na polaczenie do Alice. w miedzyczasie wyjrzelismy przed budynek terminalu - o szostej rano bylo ciemno jak w jaskini, a gorace powietrze mialo w sobie tyle wilgoci, ze liscie okolicznych drzew blyszczaly od wody. w krzakach cos groznie wrzeszczalo...szybko zwialismy do srodka.
Maly i cichy samolocik 2 godziny lecial nad czerwonym pustkowiem, az ukazala nam sie marsjanska stacja kosmiczna.. tfu, Alice Springs, ktore z lotu ptaka tak wlasnie wyglada. na dole ponad 30 stopni.. po zadomowieniu sie w Alice Lodge, przespacerowalismy sie do 'centrum' miasteczka. pierwsza rzecza rzucajaca sie w oczy sa grupki Aborygenow, ktorzy siedza sobie na laweczkach, trawnikach, czy wokol suchego dna Todd River. i tak czekaja sobe na nastepny dzien :-) pozniej dowiedzielismy sie, ze spotkanie z nimi po zmroku moze byc mniej smieszne, zwlaszcza jezeli sa odurzeni tym, co mieli wlasnie pod reka (wodka, oparami benzyny itp).
w pubach drogo, wiec poprzestalismy na kebabie. przez caly czas musielismy odganiac sie od chmar much, ktore wlaza nawet pod nasze coolowe okulary przeciwsloneczne. po powrocie do hostelu chyba udalo nam sie przerwac klatwe, bo spalismy jak zabici przez 3 godziny. potem relaksik w basenie i wyprawa do 'bottle shopu' po zapas browaru na wycieczke po pustyni (pani z hostelu ostrzegla, ze zamykaja o 21) i fish'n'chipsa. wiecej napiszemy po weekendzie, jak dotrzemy do cywilizacji, bo przed nami 3-dniowa wyprawa do Kings Canyon i Uluru!!!
chilling out in Alice Springs - a middle of nowhere