Rano obudziliśmy się z niedowierzaniem, gdyż nasza latorośl po raz pierwszy (i jak na razie ostatni) przespała ciurkiem całą noc (10 godzin!!). Oto jak służy górskie powietrze.
Po sielskim śniadanku w altance zadecydowaliśmy o wycieczce do Ustronia, ponieważ niestety zapowiadano, że pogoda będzie się z każdym dniem pogarszać i trzeba było jak najszybciej korzystać z górskich widoków. Ambitny plan był taki, że po wjeździe kolejką wejdziemy na Wielką Czantorię i pójdziemy sobie powoli w dół grzbietem do przełęczy Beskidek, a stamtąd prosto do Jawornika. Dzieciaki niesione w chustach nie będą przeszkadzać, tylko podziwiać beskidzkie panoramy. Nie uwzględniliśmy, że oprócz nieprzywidywalnej górskiej pogody towarzyszą nam też nieprzywidywalne niemowlaki.
Na parkingu Arek przeszedł przyspieszony kurs wiązania chust pod kierunkiem Adama, doświadczonego 'kangura'. Martyna była tylko parę razy noszona w chuście po domu, kiedy była bardzo mała, ale zawiązanie, a potem wjazd wyciągiem zniosła wzorowo. Na górze zgodnie z prawem Murphy'ego pogoda się od razu popsuła, więc znudzona tym obrotem rzeczy zasnęła.Kiedy tylko przestało padać, ruszyliśmy dziarsko w stronę szczytu. Niestety, godzina wiszenia przodem do ojca to było za dużo dla naszej nadpobudliwej pociechy i Arek zaraz wrócił do stacji wyciągu, popędzany dzikim wrzeszczeniem. Po 15 minutach zadzwonił, żebym też wracała, bo Martynie nie przechodzi podły nastrój. Oczywiście potem okazało się, że szczyt był zaraz za zakrętem. No ale i tak podobno nic nie było z niego widać... Z wędrówką po szlaku musieliśmy dać sobie na spokój.
Naturalnie wkrótce po naszym powrocie w dół wypogodziło się, więc wybraliśmy się na leniwy spacer po centrum Wisły, aby wydać kasę na gofry, lody, pocztówki i tym podobne duperele.